Tour de France 2015 by Beny
Wakacje czas zacząć
Wakacje... zaczęły się... co ja będę robił... dzieci jeszcze małe... nie ma co szaleć i tak nie będą pamiętać (w zasadzie Maja, bo Krzyś już ma swoje lata)
+3
wystarczy nad morze skoczyć, na orlika częściej niż zwykle, plac zabaw, w międzyczasie rower... no właśnie, Maja w tym roku musi nauczyć się jeździć na rowerku... chwila... popatrzę czy jakieś atrakcje będą w mieście. Otwieram onet.pl, czytam wiadomości... sportowe przede wszystkim, potem regionalne... no tak... Tour de France się zaczyna... super... JarońskiWyrzykowski znów będą nawijać... #Kwiato, Majka, Huzar, Gołaś. Nasi jadą. No to trzy tygodnie wiem co będę robił... od 14.00 do 17.00 słucham Eurosportu... A w międzyczasie można zrobić i zjeść obiad. O jest i konkurs jakiś z TdF... popatrzmy co można wygrać.. wyjazd na jeden z etapów TdF, kaski, okulary rowerowe oraz bidony ŠKODA. No kask byłby fajny... Dobra... zasady? Aha... najciekawsza przygoda rowerowa... noo dla mnie proste... najciekawiej było z synkiem Krzyśkiem (8 lat teraz) na początku naszej przygody rowerowej (3 lata temu)... nasz pierwszy wspólny wyjazd na największą górę w okolicy (Koszalin, Góra Chełmska – 136m n.p.m). Podjazd w lesie, do sanktuarium... zmęczenie... ale niezapomniane widoki i zadowolenie... wjechaliśmy... chwila odpoczynku i wracamy... na końcu lasu, przed wjazdem do miasta, Krzyś pyta czy możemy wjechać raz jeszcze... no to pojechaliśmy. Ta krótka historia przemieniła mnie w V.I.P.a w Tour de France!!! Czyj pomysł? Krzysia... To dzięki niemu czeka mnie przygoda życia.
Najdłużej... do Warszawy
No to zaczynamy. Nagroda pokrywa wszystkie koszty: przelot z Warszawy do Francji, pobyt we Francji (dwie noce) i podróż powrotna z Francji do Warszawy. Jedyny "problem" to dostać się z Koszalina do Warszawy. Dodatkowo ŠKODA zasponsorowała pobyt w Warszawie przed wylotem i po powrocie w stylu B&B (DZIĘKUJĘ). Zatem nie spóźnię się. Jadę pociągiem do Białogardu (12.27), a stamtąd bezpośrednio do Warszawy Zachodniej (13.15, 1 klasa od 2 różni się tylko tym, że w przedziale zamiast 8 miejsc jest 6, a poza tym duszno, gorąco i jak okno się otworzy – a trzeba – to głośno), następnie dodatkowa przesiadka na dworcu zachodnim na lotnisko Chopina (20.16). Na miejscu jestem o 20.31 (na czas, mimo, że po drodze drobne 10-minutowe opóźnienia były). W sumie 8 godzin i podróż po Polsce zaliczona. I tu pierwsza niespodzianka... żeby trafić z dworca do hotelu Courtyard by Marriott Warsaw Airport trzeba się nachodzić, nabłądzić, napytać (za drugim razem pewnie będzie łatwiej). Nie ma żadnej strzałki, wskazówki, a jak już są to prowadzą do takich obdrapanych drzwi, że nie chciałem wierzyć, że mam w nie wejść. Zresztą jak już się odważyłem to i tak dalej nie wierzyłem bo znalazłem się w korytarzu gdzie były tylko kolejne drzwi i nic więcej. Może dlatego, że kiepski ze mnie globtroter ostatnio. Kolejne drzwi doprowadziły mnie do windy. Uff. Hotel jak hotel. Wystarczy w recepcji dostać kartę, numer pokoju... a potem tylko wiedzieć jak uruchomić windę, przy pomocy tej karty :). Pokój ładny (5 piętro), żelazko jest, szamponiki są (super zapach), mydełka też. Można spokojnie kąpać się i spać.
Do Francji bliżej?
Rano śniadanie, a na 10 byliśmy umówieni na lotnisku. Chwila „zdzwaniania” i poznajemy się: Ja, Kuba (drugi laureat spod Rzeszowa) i Artur przedstawiciel sponsora ŠKODY (spod Poznania). Artur załatwia check-in i drukujemy bilety:
+3
WARSAW (FREDERIC CHOPIN) do PARIS (CHARLES DE GAULLE) godz: 12.40-15.05 lot: AF 1147
PARIS (CHARLES DE GAULLE) do LYON (SAINT EXUPERY) godz: 16.00-17.10 lot: AF 7646
Kolejek zbytnio nie ma więc mamy półtorej godziny czekania na lotnisku (miałem Diagram Jolki – zleciało szybko). Wejście do samolotu bezproblemowe. Bagaż do schowka, krzyżówki do ręki i lecimy. Po drodze jakaś kanapka i sok. Drugi samolot tak samo. Jedynie na lotnisku w Paryżu większy ścisk i lot trochę krótszy. W Lyonie czeka na nas kierowca, który piękną Škodą, poprzez autostradę A48 zabiera nas pod Grenoble, a dokładniej do Château de la Commanderie (17 Avenue d'Echirolles, 38320 Eybens, Francja). W tym pięknym pensjonacie mam spędzić pierwszą noc we Francji. Przyjeżdżamy około 19. Po zakwaterowaniu jest prośba od pań organizatorek, żeby przymierzyć strój kolarski i ewentualnie poprosić o inny rozmiar (skąd ja mogę wiedzieć czy on na mnie pasuje, jak ja nigdy w życiu w czymś takim nie chodziłem – więc stwierdzam, że skoro nigdzie nie ciśnie to jest ok). Szybka kąpiel i decyzja: mamy pół godziny idziemy z Kubą zobaczyć kawałek Francji (Eybens).
+18
Niestety w pobliżu jedynie cmentarz, bloki, kilkanaście kamienic... i za tym wszystkim w tle góry!! Moje pierwsze Alpy! Spacer był, wracamy do hotelu. A tam powoli zaczyna się oficjalne przywitanie V.I.P.ów (czyli mnie!). Na "przed kolacji" były osoby z Polski, Irlandii, Niemiec, Czech, Francji, którym udało się wygrać jakieś konkursy w ich krajach i uczestniczyły w Tour de France na etapie 15 i 16 (na 16 to m.in. ja). Każdy z szampanem, mini hamburgerem i innymi słodkościami. Oprócz V.I.P.ów są osoby zajmujące się nami, czyli organizatorzy, którzy ułatwili i uprzyjemnili nam pobyt i dzięki, którym nawet przez chwilę nie zastanawiałem się „co teraz”. A wśród nich m.in. Stephen Roche (taak... ten sam), Tim Harris (były zawodowy kolarz). Po półgodzinnej pogawędce i zapoznaniu się idziemy na kolację, podczas której jedliśmy coś regionalnego: talerz warzyw na początek, potem mięso mielone z dodatkami i na deser lody. Po kolacji obejrzeliśmy „sprawozdanie z ostatniego etapu TdF”. Na koniec był konkurs – trzy pytania – trzy odpowiedzi do wyboru, do wygrania koszulka, okulary... nie ma się co rozwodzić.. nie wygrałem :( I to na tyle... jeżeli chodzi o dzień przyjazdu... atrakcje miały się zacząć za 6 i pół godziny.
Poniedziałek, 20 lipca 2015 – Etap 16 -201km Bourg-de-Péage / Gap
Dzień jak co dzień, chciałoby się powiedzieć... ale coś było innego... obudziłem się o 6 (noc średnio przespana) i… pora założyć wdzianko kolarskie.
+4
Jak to nazwali w programie: „Only the Early Bird catches the worm!” Spodenki z ochraniaczami na... siodełko i koszulka z kieszonkami na plecach. W kieszonkach zaraz znalazły się: komóreczka, klucz od pokoju i płaszczyk przeciwdeszczowy... nie padało ale nie wiedziałem czy nie będzie za zimno... nie było... 6.20 wyjście z pokoju, a tam już większość czeka. Rowery, kaski przygotowane, trzeba tylko podać nazwisko i odpowiedni sprzęt trafia w moje ręce (i nogi). Przerzutki tylko z tyłu, rower leciutki. Pierwsze kółeczko... uff... dam radę... tylko drobne problemy ze zmianą biegów, ale po chwili wszystko działa idealnie... Jeszcze zdjęcia przed i ruszamy na miasto... ruchu za dużego nie ma... jedziemy wokół hotelu... trasa ma około 3,4km... 4 okrążenia... Dałem radę, choć pierwszy nie przyjechałem :) Steven Roche był lepszy, mimo, że starszy. Technika? Pewnie też :) Po „rozgrzewce” szybkie zdjęcie i na śniadanie, bo o 8.45 wyjazd na trasę do Bourg-de-Péage - start 16 etapu.
+25
Śniadanie – stół szwedzki, nie ma się co rozpisywać. Smacznie i przyjemnie w otoczeniu wiekowego zameczku. Po śniadaniu oddajemy walizki (jadą same do następnego hotelu) a my wsiadamy do Škody (auto oznakowane moim nazwiskiem :)), gdzie czeka już nasz opiekun-kierowca – Tim Harris. To z nim spędzamy cały dzień w Tourze. Po 10 jesteśmy na miejscu. Miasto pełne ludzi, drogi dojazdowe pozamykane, ale V.I.P.y, czyli my, możemy wjechać do środka. Trafiamy do wioski kolarskiej, gdzie można jeść i pić do woli. Potrawy lokalne: mięsa, kiełbaski, sery, sosy i chyba zjadłem niechcący kawior. Dodatkowo można dostać różne gadżety związane z TdF. Tablica z podpisami kolarzy jest... kolarzy nie ma. Podpisu #Kwiato jeszcze też nie ma. Idziemy dalej tam gdzie stoją autokary kolarzy. I tam dopiero są kolarze... W większości siedzą w autokarach, ale niektórzy wychodzą, rozgrzewają się, sprawdzają rowery. Wyszedł taki jeden do nas: Michał Kwiatkowski. Nie jest wielki (wzrostem) ale ma coś w sobie (w końcu mistrz świata). Podszedł, pogadał z nami, porobiliśmy zdjęcia...
+4
kilka minut... wyglądał na średnio zadowolonego... ale cóż... nie co roku dostaje się przyzwolenie od szefa drużyny na wygrywanie (dwa dni później #Kwiato zrezygnował z dalszej jazdy i dowiedzieliśmy się, że zmienia klub od stycznia). Huzara widzeliśmy tylko jak rozgrzewał się na rowerze, odwrócił się gdy go pozdrowiliśmy. Niestety ze względu na czas (musieliśmy jechać przed peletonem) nie udało nam się zobaczyć Gołasia ani Majki (choć koło autokaru Majki czekaliśmy trochę). No trudno. W każdym bądź razie o 12.30 ruszamy w drogę, tą samą, którą kolarze będą jechali za jakieś 20 minut.
+3
Ludzie już stoją wzdłuż trasy, machają, więc i my im machamy :) Gdzieś około 60km trasy robimy przerwę. Wysiadka z auta, dla chętnych szampan (przypominam opcja V.I.P.). Będziemy czekać na kolarzy, będą przejeżdżać obok. Super będą zdjęcia :) Ale zanim pojawili się kolarze, na polu obok wylądowały helikoptery! Za chwilę dowiedziałem się, że dla mnie ma być helikopter V.I.P.3.
+23
Super. Pani pilot zapoznała nas krótko z BHP i... czekamy dalej na kolarzy. Przejechali, ale widzieliśmy tylko ucieczkę, dwie grupy, kilkunastu kolarzy. Dość szybko jadą, przecież my tym autem też nieźle pędziliśmy, a oni nas dogonili! No to heja, helikoptery czekają (w sumie było ich 5). Lot helikopterem... zaliczony. Zdjęcia są, wrażenia też. Kolarzy za bardzo widać nie było, tylko coś na kształt wstążki/węża wiło się na dole. Ale co tam... kolarzy można obejrzeć też na starcie, mecie, po prostu na ziemi... Ale przecież jestem w Alpach! Widoki niezapomniane!! Góry widoczne z góry. Lecimy jakieś 15 minut. Lądujemy na polu kilkanaście kilometrów dalej. Tim już czeka na nas z autem. Jeszcze tylko trochę wody z lodówki w bagażniku i jedziemy dalej.
+2
Powoli zbliżają się premie górskie... i to co dla mnie najtrudniejsze... serpentyny... czyli podjazdy, zjazdy i zakręty... a Tim auta nie oszczędza... Lokomotiv troche pomaga, ale i tak proszę Tima o spokojniejszą jazdę. Problemu nie robi, więc jedziemy spokojniej. Po zjeździe z premii robimy popas... Piknik przy trasie... jedzenie z grilla, szampan, cola... co kto woli (przypomnę - V.I.P :). Troche odpoczynku, gadania... Sprawdzamy wiadomości... Majka leży w kraksie, ale wstaje jedzie dalej... ufff... No niestety, kolarze pędzą więc musimy jechać dalej.
+7
A dalej to samo... masa ludzi, kampery, znów machanie :) Atmosfera pikniku i nagle... DIABEŁ... tak ten sam diabeł, który co roku pokazuje się na ekranach Eurosportu. Stoi przy trasie i czeka na kolarzy... kiedy się zatrzymaliśmy podszedł, pokazał widły i czekał na zdjęcia.. są :). Jeszcze tylko jedna premia górska i jedziemy na metę. Chyba dam radę :) Wysiadamy w centrum Gap i idziemy do wioski na mecie (powtórzę V.I.P). Znów tłum ludzi. W wiosce znów wszystko dostępne bez limitu. Do tego telewizory i duży ekran z przekazem z wyścigu. No to popijając, oglądamy i czekamy na kolarzy w odległości 25m od mety. Będą gdzieś w ciągu pół godziny. Niestety Polaków na czele nie ma.. jest Sagan.. ale na mecie znów (po raz 14) jest drugi. Wygrywa Hiszpan - Ruben Plaza. Podium już nie oglądamy. Wracamy z Timem do auta. Czeka nas jeszcze droga do hotelu.
Na koniec... Pra Loup
Tym razem nocujemy "bardziej" w Alpach: Hotel Marmotel (Front de neige, 04400, France).
+2
Oczywiście wyjazd z miast graniczy z cudem. Główna droga zatkana. Tim wyciąga swoją mapę (GPS w tym momencie nie wystarcza) i szuka alternatywnej trasy. Znajduje boczny przejazd. Dla mnie nie najlepsze rozwiązanie. Znów dużo serpentyn. Ale nie ma wyboru. Widoki zapierające dech w piersiach skutecznie powodują, że zapominam o dolegliwościach żołądkowych. Około 19.30 jesteśmy przed hotelem. Na miejscu orientuję się, że 150m od hotelu kończy się etap środowy! PRA LOUP (1 620 m).
+4
Nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Teraz nie dziwią mnie ludzie, którzy stali już dziś (poniedziałek) przy drodze w swoich kamperach czekając na przejazd kolarzy (dwa dni przed etapem to ostatnia okazja, żeby wybrać odpowiednie miejsce dla siebie. Potem będzie zbyt ciasno). Czasu mam tylko tyle, że mogę obejrzeć nowy pokój hotelowy, wziąć prysznic i wyjść na kolację. Znów zaczynamy od wina :) a potem kolacja właściwa składająca się z trzech dań. Po pierwszym jestem syty (zapiekane ziemniaki z warzywami różnymi i kawałkiem mięsa), drugie danie to różne wędliny (szynki, salami, kiełbasy) w plasterkach i do tego wanienka roztopionego sera... sam zapach sera może niezbyt ciekawy ale w całości dość ciekawe doznania, a na koniec deser – coś mrożonego – też smaczne :) Kucharzem to ja dobrym nie jestem :) Kolacja wygląda jak dzień wcześniej: jemy, gadamy, oglądamy skrót z całego dnia w TdF. Na koniec konkurs (niestety znów nie wygrałem). Po kolacji przenosimy się wraz z panią 'oficjalną fotograf' w TdF (Polka z Gdańska - Ola) na taras i przy rozmowie delektujemy się alpejskim powietrzem (godzina 22, ciemno, więc niestety już nic nie widać). Z Kubą umawiamy się na jutro rano, na wyjście w góry (nie wiadomo kiedy się będzie następnym razem w Alpach). Bus zabiera nas o 11 do Marsylii więc do 10.30 mamy czas dla siebie. Pobudka 6 rano (takie są plany).
Costebelle – tak, Col des Thuiles – nie
6 rano nie dało rady, nawet budzika sobie nie nastawiłem :) Ale Kuba stanął na wysokości zadania. O 6.30 obudziło mnie stukanie w drzwi.
+18
Potrzebowałem chwilę na zebranie się, zapakowanie wody i heja. Jedyną dozwoloną ścieżką prosto w góry (no może nie całkiem prosto bo droga co chwilę skręcała). Już po chwili otoczyły nas dziesiątki much, mniejszych i większych, tragicznie to wyglądało. Jak na chwilę się zatrzymałem żeby zrobić zdjęcie to próbowały obsiąść mnie. Więc nie było wyboru: mało postojów, idziemy cały czas, muchy wloką się za nami. A widoki wspaniałe, coraz wyżej i wyżej, zadyszka, co tam, dwa łyki wody, dwa zdjęcia, koniec postoju, koniec zadyszki. Idziemy dalej. Doszliśmy do restauracji/schroniska, końca wyciągu Costebelle. Idziemy dalej. Niestety ograniczenia czasowe zmuszają nas do ograniczenia wejścia. Idziemy maksymalnie do 8.30. Potem powrót. Samolot raczej nie będzie chciał czekać. Myślę że zabrakło nam z pół godziny do wejścia na Col de Thuiles. Niestety. Powrót znacznie łatwiejszy, szybszy i co ważniejsze muchy nie nadążają. Zgubiły się w drodze powrotnej. Koło 10 jesteśmy z powrotem w Hotelu Marmotel. Alpy zaliczone.
Powlot znaczy się powrót
Po powrocie prysznic i na śniadanie (stół szwedzki). O 10.30 byłem spakowany, zatem mam niecałe pół godziny na obejrzenie Pra Loup. Oczywiście jest Galeria. Yuppi. Może jednak dam radę znaleźć jakieś pamiątki, w 15 minut. Nędza. Nic ciekawego. Kupiłem jedynie koszulki dla dzieci i żony. No trudno. Niech narzekają. Naprawdę nie było na nic czasu. To tylko trzy dni. W tym dwa w podróży. Wszystko perfekt dopięte na ostatni guzik... nie przewidzieli tylko czasu wolnego... szkoda...
+12
Punkt 11.00 wsiadamy do auta (Skoda) i powrót czas zacząć. Jedziemy wzdłuż doliny rzeki Ubaye, a potem Durance. Znów przepiękne widoki, piękne skały. Dojeżdżamy do A51 i prosto do Marsylii. W Marsylii jesteśmy około 14. Dwie godziny do odlotu. Po prośbie Czecha, który z nami wraca, nasz wspaniały kierowca zawozi nas na 20 minut do centrum Marsylii. Wysiadamy koło portu/mariny. Kilka zdjęć, jakiś Bazylika Notre-dame de la Garde z daleka, łodzie, chwilka spaceru (37 stopni ciepła) i jedziemy prosto na lotnisko. Została niecała godzina i jak na złość automaty na dworcu nie chą drukować biletów.
+5
Idziemy więc prosto do obsługi i tam załatwiamy formalności. Podróż powlotna wygląda następująco:
MARSEILLE (PROVENCE) do PARIS (CHARLES DE GAULLE) godz:16.10-17.40 lot: AF 7667
PARIS (CHARLES DE GAULLE) do WARSAW (FREDERIC CHOPIN) godz: 19.20-21.35 lot: AF 1246
W pierwszym samolocie jeszcze ostatnie spojrzenia na Alpy. Dodatkowo do zjedzenia ciasteczko i Cola. Na lotnisku w Paryżu znów tłoczno. Więc siedzę i dopinam szczegóły powrotu do Koszalina. Trudno dzwonić z Playa do Polski ale z odbiorem nie ma problemów :) W samolocie do Warszawy taka sama zimna bułka jak w tamtą stronę, do tego Cola. Da się przetrwać, w końcu to tylko 2 godziny. Lądowanie w Warszawie bez przygód (na szczęście żadnego troll a z dronem nie było w pobliżu). Trochę czekania na walizki, pożegnanie z Kubą, Arturem i… prosto do McDonalda. Najbliżej, najszybciej i wiadomo czego się spodziewać. A trochę jedzenia przed snem się przyda. Po raz drugi hotel Courtyard by Marriott Warsaw Airport (tym razem 3 piętro). Umówiłem się ze szwagrem, że mnie rano odbierze (6 rano – ech). Przepakowanie, kąpiel i spać. Jak się szwagier spóźni to zjem śniadanie (też od 6). Niestety był na czas :) Więc z B&B było tylko B... Po krótkim zgrywaniu w końcu się znaleźliśmy i jedziemy najpierw A2, potem A1 do Gdańska, Kartuzy. Tam szwagier ma spotkanie z żoną i klientem więc przesiadam się do auta siostry i czekam. W końcu czas na sprawdzenie poczty. Czytam i nie wierze. Intel się postarał. Wygrałem konkurs, a w nagrodę nowy tablet/laptop Acer Aspire Switch 10!!! Wspanialszego końca wycieczki życia nie mogłem sobie wyobrazić! Teraz pora w totka trafić szóstkę :)
Epilog
O 16 jestem z powrotem w domu. Pięć obłędnych dni w szalonym tempie. Oby tak częściej. Serdeczne podziękowania dla Skody, za całokształt, idealną organizację i pomysł, dla szwagra i siostry za powrót, dla Mamy za opiekę nad dziećmi, dla żony (że puściła mnie samego :P) i dla syna... bo to dzięki niemu ta wspaniała przygoda miała miejsce.
Zdjęcia zrobione przez Beny, Kuba oraz SkodaTeam Tour de France